niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział 8



Droga.
 

            Przemierzyli szmat drogi, chociaż Ivy sama nie wiedziała, czego ma się tam spodziewać. Jechali w milczeniu, dziewczyna nie była rozmowna, nie była w humorze, no cóż się dziwić. Brunet zaparkował auto w jakiejś, wręcz podejrzanej uliczce. Byli na pół godziny przed czasem.
            - Jaki jest dokładny adres?
            - Foreststreel dwieście trzydzieści dziewięć przez jedenaście.
            - Zatem w lewo.
            Wyszli na głównej drodze, skręcili w dwie boczne uliczki. Foreststreel mieniło się w blasku porozrzucanych butelek i kartonów. Było tam szczególnie mokro. Kałuże były brudne. Z rynn ściekały stróżki wody. Znaleźli budynek do którego dążyli. Małą biblioteczkę. Ivy zastanawiała się czy to aby nie pomyłka, albo jakiś żart. Mieli cztery minuty do wyznaczonej godziny. Blondynka ledwo trzymała się na nogach, głowa puchła od bólu. Była zmęczona. Zmęczona życiem. Komiczne, zwłaszcza jeśli patrzeć na jej wiek. Nick wyjął z kieszeni jeansowej, lekko znoszonej kurtki, paczkę papierosów. Uchylił ją, po czym zwinnym ruchem ręki chwycił jednego z pozostałych, osamotnionych papierosów i włożył do ust. Podpalił i się zaciągnął tytoniem. Chciał już schować paczkę, ale ze zwątpieniem, wyciągnął ją w stronę Ivy.
            - Nie palę.
            - Na pewno? – skinęła głową.
            Spojrzała na niego, i zmierzyła w kierunku drzwi. Pchnęła je. Były cięższe niż się wydawały. Do tego drewno napuchło od wilgoci, co utrudniało ich zamknięcie. Rozległ się lakoniczny dzwonek. Rozejrzała się. Biblioteka wyglądała na starą. Jak i książki, które się tam znajdowały. Nie było nikogo. Przeszła między drewnianymi półkami. Przyjrzała się oznakowaniu na nich widniejących. Jakiś kod cyfrowy. „5” – fantastyka. Dawno nie czytała żadnej książki. Przejechała palcem i zatrzymała się na „Szeptem”. Z naklejką „48”. Nadal była sama. Zdjęła książkę z półki i następną po niej. „Crescendo”, „KONTYNUACJA BESTSELLEROWEJ POWIEŚCI SZEPTEM…”, „49”. Ciekawy system kodowania książek. Coś jej zalśniło. Położyła książki na biurku, przy którym powinna siedzieć bibliotekarka. Spojrzała w stronę wyjścia. Nicolas rozmawiał przez telefon.
            Ostatnia półka. „12”. No pewnie. Wyjęła kartkę z kieszeni. „12.26”. Przejechała palcem po książkach… „24, 25, 27…”, nie było tej, którą szukała. Szła na sam koniec. BUM. Odwróciła się. Zrzuciła książkę. A to łamaga. Podniosła ją. Przetarła po czarnej okładce i zdmuchnęła kurz. „Numerku, gdzie jesteś… nie widzę gdzie leżałaś…” hmm. Dziwne. Jako jedyna ma „wytatuowany” swój numerek w czarnej skórze. „26”. „Skąd ty się tu wzięłaś kochana”- szepnęła. Otworzyła ją. Pożółkły papier… no pewnie. Zero informacji, zero nadruku, gładka jak szkicownik, a jakżeby inaczej.
            - Fascynujący dziennik nieprawdaż? – odezwał się skrzeczący, kobiecy głos tuż za nią.
            Ivy wrzasnęła i upuściła książkę. Przyłożyła rękę do serca i wzięła głęboki oddech. Kobieta potwornie ją wystraszyła. Nie słyszała jej kroków. Odwróciła się w jej stronę, nadal skołowana. Siwa staruszka, o długich białych włosach, zaplecionych w warkocz patrzyła na nią miodowymi oczyma i uśmiechała się.
            - Przepraszam, wystraszyła mnie pani. – podniosła książkę.
            - Nic się nie stało kochanie. Nie przez przypadek szukałaś akurat tego egzemplarza…
            - Emm, spadła, chciałam ją odłożyć…
            - Podejdź do kontuaru. Masz kartę biblioteczną?
            - Nie stąd.
            - To w takim razie czemu nie skorzystałaś z tej, do której jesteś przypisana? – patrzyła przenikliwym wzrokiem.
            - Emm, wpadłam przejazdem…
            - Nie wątpię.
            - Podpisz się tu, a wyrobię ci kartę. – podała mały świstek papieru. Ivy mu się przyjrzała. Standardowe pytania o dane… „Nie przedstawiaj się” – przypomniało jej się. „Fuck” – co ma teraz zrobić.
- Jakiś problem? – Uśmiechnęła się do Ivy z nutką irytacji.
            - Nie, nie. – wypisała ją starannie.
            - Masz w co włożyć książki?
            - Niestety. – pokręciła głową.
            - To zapakuję ci do firmowej torby. - wzięła książki pod biurko.
            - Dziękuję.
            - Ależ proszę. – podała papierową torbę blondynce.
            - Emm… - podrapała się po karku – Nie ma pani przypadkiem da mnie czegoś?
            - A co ja bym mogła dla ciebie mieć kochanie?
            - Tsaa… Raczej nic… Dobranoc.
            - Do zobaczenia.
Wyszła z biblioteki jeszcze bardziej skołowana, niż jak tu przyszła. Może zaszła jakaś pomyłka? Może jest gdzieś jeszcze ulica, która nazywa się identycznie i pomylili je.
            - Załatwione?
            - Ty, słuchaj… jest gdzieś jeszcze ulica o tej samej nazwie?
            - Nie w Dublinie.
            - Aha, no dobra.
            - Coś nie tak?
            - Nie, wszystko jest… okej.
            W drodze powrotnej zaczęło padać, Ivy siedziała skulona na swoim siedzeniu, patrząc jak strużki deszczu wędrują po szybie. Kurde – nie otrzymała żadnych istotnych informacji. Był to zwyczajny żart, a ona dała się nabrać. Tsa, i po co jej ten dziennik. Odda go przy najbliższej okazji. Dała się na taki kawał drogi, po książki, które mogła wypożyczyć, chociażby w szkole. Tsa, fenomenalnie. Gorzej, jak to było zaplanowane, ktoś celowo chciał ją wybawić z domu… Ale dlaczego? Skoro i tak, cały czas była w szpitalu? Ale, przecież ten ktoś, mógł nie wiedzieć, że akcja potoczy się tak, jak się potoczyła. Oznaczałoby, że pożar był przypadkowy, albo poluje na nią więcej, niż jedna osoba. „Wszystko sobie uroiłam, nie dzieje się nic nadzwyczajnego, po prostu wariuję. Nikt nie planuje na nikogo zamachu. Nicolas mi pomaga, bo jestem szajbuską, która chciała skoczyć z klifu i jest jemu jej żal. Ekstra.”
            Dojechali na powrót pod szpital. Ivy siedziała skulona jeszcze przez chwilę. Wraz z odchodzącym słońcem, przybył wiatr, który szarpał, swoimi ostrymi mackami pobliskie drzewa. Nie chciała tam wracać, ale chciała zmienić mamę, żeby ta mogła trochę odpocząć. Bała się lekarzy, szpitali. Nie lubiła tego miejsca.
            - Nie uwierzę, że chciałaś jechać tak daleko, tylko po książki. – wypalił.
            - Przepraszam.
            - Nie masz za co, ale nie mam pojęcia o co chodziło. Sądzę, że nie o książki. Powiesz mi?
            - Muszę iść zmienić mamę. A raczej ją przekonać, żeby pozwoliła mi ją zmienić. Więc…
            - Aha, czyli mi nie powiesz. – zaśmiał się – iść z tobą?
            - Ty też odpocznij, nie sądzę, żebyś chciał siedzieć w szpitalu, z siedzącym, nieobecnym zombie. – uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.
            Namówiła matkę, żeby ta poszła do domu, to było wielkie wyzwanie, uparta Rosalie nie chciała iść. Zarzekała się, że nie jest śpiąca, może spokojnie zostać, a wtedy pójdzie do pracy. W końcu jednak uległa. Próby przekonania o to samo Nicka, nie wchodziły w grę. Siedzieli na kanapie w pokoju Nataszy. Nick był dziwnie troskliwy. Przynosił Ivy napoje, żeby się nie „odwodniła”. Czuła się jakby to ona była pacjentką.
            Opowiedział jej historie, o tym jak z kumplami udali się w pogoń, za białym królikiem, który zaprowadził ich do lasu. Oni zaś, bez przerwy za nim biegli, nie spodziewali się jednak, że dojdą aż na bagna. Na szczęście jeden z nich był na tyle mądry, i nie wbiegł tam. Nick razem z Chadem byli pogrzebani po biodra w bagnie, a Dawid stał na brzegu i się z nich śmiał, wyciągnął ich gdy zaczęli w nim jeszcze bardziej tonąć.  Przytoczył  również, jak na obozie udawał „wielką stopę”, po to żeby nastraszyć swoich kumpli, ale nie spodziewał się tego, że połowa obozu faktycznie się go przestraszy i zacznie rzucać kamieniami, żeby się przed nim bronić, myślał raczej, że zaczną się z niego śmiać.
            - Ivy. – szepnął - Jest już po trzeciej, może się trochę prześpij.
            - Nie jestem śpiąca.
            - Oczy ci się same zamykają. – zaśmiał się lekko rozbawiony.
            - Dam radę. Serio. 
_________________________________________
Sorka, że tak długo, coś nie mam ostatnio weny :(( 
A teraz nutki... Coś innego niż zawsze. ▼Pożegnanie ▲Wehikuł 
Pamiętajcie, warto wszystkiego próbować, życie jest zbyt krótkie. Niektórzy ludzie, miejsca,m rzeczy są inne niż nam się wydaje. 
Zapraszam do komentowania. 
Żyjcie chwilą ♥ 

niedziela, 1 lutego 2015

Rozdział 7



Pośród senna.



          - Co to za dźwięk? – Zastanawiała się w półśnie Ivy. Bębnienie stawało się coraz to bardziej irytujące. Otworzyła z wielkim trudem oczy. Bolały ją skronie i było jej zimno, w pierwszym odruchu bała się, że zwymiotuje na podłogę. Szybkie kojarzenie faktów. Jest na kanapie w salonie. Gdy zasypiała było koło czwartej; za oknem nadal panował mrok. Która mogła być godzina? Tego nie była pewna. Przeciągnęła się ospale i ziewnęła. Hałas dobiegał z góry. Poczuła nieprzyjemny zapach. Zerwała się z kanapy i rzuciła się pędem po schodach. Zapaliła światło na korytarzu. Ze szczeliny pomiędzy drzwiami a podłogą wyłaniały się smugi czarnego dymu, to dało Ivy znak, że nic nie jest w porządku, zaspany umysł nadal nie pozwolił jej myśleć trzeźwo. Wiedziała jednak, że ktoś tam jest, wskazywało na jej siostrę, tylko po kiego, tamta się tam znalazła? Nie słyszała już dudnienia, wszystko ucichło, to nie był zbyt pozytywny omen. Złapała za klamkę; nie można było otworzyć drzwi. Zaczęła szarpać. Zakluczone?
            - Natasza! Jesteś tam?! – krzycząc, uderzała w drzwi.
Cofnęła się do ściany, przelała masę ciała na prawą stronę i gwałtownie rzuciła się na drzwi. Górne zawiasy oderwały się z lekkim trzaskiem. Kilka kroków w tył i ponownie wpadła na drzwi z impetem. W momencie, gdy te się wyłamały, kłęby dymu eksplodowały z pomieszczenia, owijając swoją czernią i gęstością Ivy, moment później zajęły całą powierzchnię korytarza. Ivy zaczęła się dusić, kaszlała nie mogąc złapać oddechu. Oczy ją piekły niemiłosiernie, skupiła się jednak nie na sobie a na pomocy poszkodowanej. Zauważyła coś na kształt postaci leżącej na podłodze, natychmiast podbiegła do niej. Zaczęła szarpać jej ciałem, próbując ocucić siostrę. Na marne, nawet nie drgnęła. Sprowadziła wszystkie pokłady sił jakie miała i podniosła Nataszę. Schodząc po stopniach skupiła uwagę na tym, żeby jej nie upuścić. Jej plan legł w gruzach, gdy się przewróciła. Przeciągnęła siostrę po podłodze, aż ta nie znalazła się na ganku. Sprawdziła jej puls, był słabo wyczuwalny. Oddech miała niepokojący, Ivy przeszukała w zasobach swojej pamięci podstawy pierwszej pomocy. Była spanikowana. Zaczęła płakać i starała się oddychać jak najgłębiej. Podsumowała w myślach, że powinna ułożyć ją w pozycji bezpiecznej. Była nie przytomna, ale żyła. – powtarzała sobie w myślach Ivy. Ręce jej się trzęsły, chciała krzyczeć, ale starała się zachować resztki rozsądku. Pobiegła do salonu i wzięła swój telefon. Zadzwoniła pod 112 i pobieżnie wyjaśniła sytuacje. Następnie zawiadomiła matkę. Siedziała obok siostry płacząc, przypomniała jej się Camill. Żałowała, że się pokłóciła z siostrą.
            Jak to się stało, że wybuchł pożar? Co mogło spowodować podpalenie? Nie miała świeczek, a nawet zapałek. Przez instalacje…? Nie! Na pewno nie! I akurat jej pokój? Czy prawidłowym byłoby stwierdzenie, że to jest jakiś większy spisek? Ale kiedy nawet nie widać w tym sensu? Komu ona zagraża? Jeśli faktycznie chce jej się pozbyć… to dlaczego? Czy dwie osoby, miały przypłacić to życiem z jej winy? Nawet jeśli ktoś był „podpalaczem” to jak się dostał do domu? A lepszym pytaniem… Jak się dostał niezauważony? Tym bardziej, że aby znaleźć się w jej pokoju, trzeba przejść praktycznie cały dom. Grzmot. I znowu pada deszcz. - Ivy miała dość.

***

Szpital Hatsston Frest leżał pod Begienstreet, w niewielkiej dolinie, pośrodku której wił się potok górski. Słychać było wesołe pluskanie wody, która świetnie komponowała się ze śpiewem ptaków. Gdy Ivy przybyła z matką na miejsce, wschodziło już słońce ogrzewając swoimi promieniami wszystko dookoła. Rosalie zaparkowała samochód na parkingu, niedaleko szpitala. Wysiadły z niego i pośpiesznie ruszyły ku wejściu. Znaki na łące nieopodal budynku wskazywały na to, że służyła ona jako lądowisko dla helikopterów. Przy głównym wejściu nie było nawet żywej duszy, dlatego też bez problemu dostały się do środka.
            Pielęgniarka z recepcji nie należała do grona sympatycznych osób, wręcz przeciwnie była wredna i arogancka. Jej imię widniało na plakietce przyczepionej do kitla. Siostra Grisselta, ruszała się jak mucha w smole, lecz Ivy nie była tym zaskoczona. sądząc po jej sylwetce, nie była skora do żadnego wysiłku fizycznego. Jej miedziane włosy mieniły się w świetle lamp. Zaś duże, piwne oczy budziły niepokój i niosły ze sobą zarozumiałe spojrzenie. W końcu łaskawie podeszła do kontuaru i spytała z widoczną niechęcią.
            - W czym mogę pomóc?
            - Chciałybyśmy się dowiedzieć gdzie znajdziemy Nataszę Notterson, trafiła tu półtorej godziny temu.
            - Natasza Notterson. Moment. – Przewróciła oczami i przekartkowała leżącą przed nią na blacie listę pacjentów. – Jest w pokoju numer 18.
            - Jak możemy tam trafić?
            - Korytarzem na lewo, potem przez cały czas prosto do białych drzwi, następnie ponownie skręcić w lewo i tam już powinny panie znaleźć pokoje pacjentów.
            - Dziękujemy. – Uśmiechnęła się życzliwie Ivy, następnie udały się z Rosalie na miejsce.
            Nadal bez zmian, Ivy  nic się nie dowiedziała, była już zmęczona od przypływu myśli i pytań, na które i tak nie znała odpowiedzi. Obawiała się, że ich nie pozna. Jak jej życie mogło tak się potoczyć. Miała być bezproblemową dziewczyną, której niedługo kończyły się wakacje. Miała przejmować się egzaminami. Spędzić wesoło czas z Camill. Chodzić na randki, zakochać się… Przeżyć najlepszy okres w jej życiu. Obawiała się tego, co będzie dalej. Nie umiała sobie wyobrazić, że będzie jeszcze kiedyś szczęśliwa.
- Ivy… - Wyrwała ją matka z zamyślenia. – A jeśli… jeśli ona …
            - Ciiii. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – przerwała jej w pół zdania, nie chciała usłyszeć tego paskudnego słowa, które ostatnio ją prześladowało.
            Jeśli to było przez kogoś zaplanowane, Ivy miała pewność, że zaszła zasadnicza pomyłka, ktokolwiek lub cokolwiek, chciało ją a nie Nataszę.  
- Co się w ogóle wczorajszej nocy wydarzyło. – Rosalie cedziła każde słowo.
            - Sama chciałabym wiedzieć.
            - No ale dlaczego ona była w twoim pokoju?
            - Pokłóciłyśmy się wczoraj, a ona prawdopodobnie chciała mnie przeprosić. W sumie, to nie jestem pewna, ale mi się tak wydaje, ja spałam na dole. Nawet nie mam pojęcia od czego mógłby być ten pożar.
            Lekarz po serii szybkich badań, potwierdził, że Natasza była w  fatalnym stanie. Jeśli by nie spłonęła, na pewno by się zaczadziła, i tak wniósł on wiele szkód dla organizmu. Nadal był nieprzytomna, jeżeli nie obudziłaby się w ciągu doby, to jest ryzyko, że zapadnie w śpiączkę. Mimo wszystko, nakazano im, że mają być dobrej myśli. Co wcale nie napawało ich optymizmem.
           
***
           
            - Kim jesteś?
Była prawdopodobnie noc. Ciemne pomieszczenie. Lochy? Snop światła wpadał przez zakratowane okno w suficie. Wyglądał jak wodospad białego światła. Tylko tam można by czuć się bezpiecznie – przeszło jej przez myśl. Podziemia? Jak się tam znalazła? I co robiła wcześniej. Cofnęła się o krok, coś zachrupotało pod jej bosymi stopami. O dziwo wcale jej to nie bolało. Ktoś tam był! Czuła jego oddech. Nie widziała go, ale wiedziała, że tam przebywa. Powietrze było chłodne. Cofnęła się jeszcze kawałek. Dotknęła wierzchem dłoni ściany. Z kamieni? Średniej wielkości, nierównych sobie kamieni.
- Kim jesteś!? – Zapytała mniej strachliwie, a bardziej stanowczo.
            Nie bała się. To nie ona była ofiarą, lecz zwierzyną. Podeszła dzikim lekko przychylonym krokiem do przodu, stąpała po kościach i szczątkach ludzkiego mięsa. Podeszła bliżej lodowatego podmuchu światła. Dopiero wtedy zauważyła swoją nagość. Miała błonę między palcami. Kim ona była? Jedno było pewne, chociaż miała kruchą posturę, nie tak łatwo było jej się pozbyć. Kierowała się prosto. Zauważyła po lewej stronie, kałużę, może małe źródełko. Uklękła przed nim i przemyła twarz wodą. Obejrzała się w tafli wody. Włosy wiły się niesfornie ku górze. Miały odcień jasnego, wręcz pastelowego fioletu. Zastanawiała się jak mogła cokolwiek widzieć. Nie miała źrenic, ani tęczówek. Same białka. Bez żadnej smugi, żadnej żyłki. Czarne usta i mocno wychudzoną twarz. Sama była biała, lekko szarawa.
            Spostrzegła nagły ruch, ktoś zaszedł ją od tyłu. Rzucił się na nią, wbijając swe pazury w jej lewą łopatkę, rozrywając jej skórę.

Zabrzmiał głośny,  przenikliwy dźwięk. Ivy otworzyła lekko oczy – siedziała na fotelu w pokoju, w którym leżała jej siostra. Czuła się bardziej zmęczona niż przedtem. Zasnęła. Rozejrzała się wokół. Zanim zasnęła, czytała książkę, tę która leżała teraz na podłodze. Oszacowała w myśli, że minęła niecała godzina. Gdzie poszła Rosalie? Dźwięk, ucichł. Wraz z tym dotarło do niej, że ktoś po prostu starał się do niej dodzwonić. Sięgnęła ręką do parapetu, na którym się znajdował jej telefon. Nie znała tego numeru. Zadzwonił ponownie, odebrała z kilkusekundowym opóźnieniem.
- Hej Śliczna. Co tam? – Nick… no tak, nie zapisała numeru.
            - Moja siostra jest w szpitalu. – Powiedziała, przygryzając dolną wargę.
            - Co się stało? – zapytał przejęty
            - Pożar w moim pokoju. Tyle, że nie ja tam byłam, tylko Natasza. Ja w tym czasie spałam w salonie. Nie wiem co się stało...
            - Ale od początku. Co się wczoraj stało?
            Opowiedziała mu z grubsza sytuację.
            - Mam przyjechać? – Spojrzała na zegarek, było po dwunastej.
            - Tak… I mam prośbę, mógłbyś gdzieś mnie zawieźć?
            - Pewnie.
           
             Po jakimś czasie wróciła Rosalie z chińszczyzną. Nakazała Ivy, żeby coś zjadła i powiedziała, że gdy ta spała, ona pojechała do pracy, żeby wziąć wolne, wpadając po drodze do „Chińczyka”. Zjadły w milczeniu. Rosalie wzięła puste pudełka i je wyrzuciła, skierowała się w stronę drzwi. Była zmęczona, piekielnie zmęczona. Sądziła, że nie przypadkiem stało się to, co się stało, ale zaszła pomyłka. Ostatnio widziała kiepską aurę, wiszącą nad nią i nad Ivy. Zbyt dużo znaków. Podrapała się nerwowo po karku, zjeżdżając aż do pleców. Szybkim krokiem udała się do toalety, nacierając paznokciami w większym stopniu na skórę. Zamknęła się w pomieszczeniu, oddychała nie miarowo. Zaczęła się dusić, wręcz starała się połykać powietrze. Podeszła do zlewu, oparła się rękoma o ścianę pod lustrem. Splunęła sadzą do zlewu. Spojrzała na to ze zdziwieniem. Zgięła się w pół, upadła na kolana, uciskając skrzyżowanymi rękoma brzuch. Poczuła coś lepkiego, uniosła lekko trzęsącą się, lewą rękę. Ujrzała na niej krew. Zamigało światło. Coś jakby starało się z niej wydostać. Już miała zacząć oddychać wolniej, lecz coś wydobywającego się z jej ust uniemożliwiło kobiecie oddech, całkowicie. Zaczęła panikować, to coś się wiło. Miała odruch wymiotny, ale nie mogła się tego pozbyć, czuła je w całym ciele. Z jej oczu leciały łzy. Była sparaliżowana strachem. Doczołgała się do umywalki, i wspięła po niej, spostrzegła w lustrze twarz, nie swoją. Nie znała tej osoby. Mrugnęła i ujrzała swoje odbicie, nagle, z jej ust wydobyła się sina dłoń, z długimi, zgniłymi paznokciami. Dość mała. Zaatakowała jej oczy, Rosalie upadła na podłogę, uderzając twarzą o kafelki, zwymiotowała skrzepy krwi. Ręka zniknęła. Kobieta podparła się rękoma, zaczęła szlochać i starać się oddychać jak najgłębiej.

            Ivy poukładała swoje rzeczy na parapecie. Zaczęło padać. Czy wzięła ze sobą jakąś bluzę? Przeszukała torbę. Znalazła w niej zgniłozieloną deszczówkę i czarną bluzę. Spięła włosy w warkocz. Na czarną koszulkę narzuciła wciąganą bluzę. Ubrudziła czarne spodnie sosem. Weszła Rosalie.
            - Byłam u doktora Reasmus’a.
            - I co nowego? – zapytała szczerze zainteresowana Ivy.
            - Powinna się już obudzić.
            Dziewczyna krzątała się od rogu do rogu, w międzyczasie zauważyła, że jej matka zasnęła, przykryła ją kocem i pogłaskała po głowie, odgarniając włosy z jej twarzy za ucho. Wyczuła coś. Guza? Przyjrzała się, zdumiona zauważyła cały siny kark i na ile pozwalała jej widoczność także plecy. Nie wiedziała co o tym sądzić. Czy jej matka została pobita? A może miała wypadek? Dlaczego jej o niczym nie powiedziała? Myśli płynęły jedna po drugiej i żadnej pozytywna, już była wykończona. Chwyciła kluczyki jej matki i poszła w stronę auta, po czym do niego wsiadła. Pojechała do pobliskiej kawiarni, kupiła dwie kawy, cynamonowo-miodową z mlekiem i cukrem dla siebie i karmelowo-czekoladową dla Rosalie. Do tego dwa rogaliki migdałowo marcepanowe i muffiny czekoladowe. 
            Blondyna weszła do pokoju, Rosalie nadal spała na fotelu. Położyła kawy i ciastka na stoliku. Odłożyła kluczyki na miejsce i usiadła. Chwilę później w drzwiach stał Nick. Pokazał kiwnięciem głowy, żeby Ivy poszła z nim na korytarz. Wstała z miejsca i poczłapała się z kawą niczym zombie do bruneta. Przytulił ją do siebie.
- Obudzi się dzisiaj, zobaczysz.
            - Chciałabym w to wierzyć.

______________________________________
No hej kochani! Nareszcie KONIEC, tego męczącego rozdziału. Komentujcie!
Sorka, że dopiero dzisiaj, nie potrafię ostatnio nic napisać. I siedzę przed tym, a tu nic :( 
Mam nadzieję, że się podoba! 
Nutki na dziś ♥Not ▼Team