sobota, 27 grudnia 2014

Rozdział 3




Przypadki istnieją, tylko jeśli w nie głęboko wierzysz.



 

Ivy ujrzała jakiś ruch z lewej strony, oszacowała w myśli odstęp od bramy do miejsca w którym się znajdowała. Wiedziała, że gdyby ktoś ją zaatakował, ruszając się – najwyraźniej – dość zwinnie, nie miałaby szans. Postanowiła zaryzykować. Zerwała się na równe nogi i pobiegła w stronę bramy. Niewidzialna ręka chwyciła jej prawe ramie, usłyszała trzask rozrywanej marynarki, ciepło ogarnęło jej rękę. Ivy mimowolnie cofnęła się kilka kroków, nadal próbując stawić opór nogami. Nic z tego. Poczuła jakby coś ostrego cięło jej przedramię. Obejrzała się za siebie, i wtedy to dostrzegła. Jakąś postać w miejscu w którym główna drogą zakręcała w lewo.
Ivy chwytała powietrze tak gwałtownie, jak gdyby wstrzymywała oddech przez ten cały czas. Rozglądała się wokół siebie, przymrużyła oczy nabierając ostrość. Ujrzała świeżo zakopany grób Camill. Ze zdziwieniem zauważyła, że siedzi. Nic jej nie ciągnie, nic jej nie szarpie. Wytężyła wzrok i spojrzała na zegarek. Było wpół do jedenastej. Szybko przeanalizowała sytuacje. Dziesięć minut mniej więcej mogło by jej zająć przeprawienie się w miejsce, w którym, jak mniemała, stała przed kilkoma sekundami. Tak, akcja mogłaby się potoczyć w taki sposób, mając w zanadrzu taki odstęp czasowy. Ale jednak siedziała, nic jej się nie stało. „Czy to mógłby być sen?” – wyszeptała. Zerwała się z ziemi i ruszyła pędem do bramy, nie oglądając się za siebie wybiegła na, oświetloną już, ulicę.
Dziewczyna szła trochę ponad półtorej godziny, mijając pod drodze „miejsce wypadku”. Oklejone było żółtą taśmą, policja nadal sprawdzała teren w celu znalezienia czegoś co mogłoby wyjaśnić daną sytuację, z tego względu, że nie znaleźli sprawcy. Sprawdzano auto po rejestracjach, dziwnym jednak trafem nie istniała osoba do której je przypisano. Ivy nie potrafiła tego wyjaśnić, lecz uważała, że takowego sprawcy w ogóle nie było. Zauważyłaby przecież gdyby ktokolwiek wydostał się z samochodu, choć to było opcjonalnie niemożliwe, po takim uderzeniu wątpliwe byłoby się z niego wylizać. Na pewno „sprawca” miałby poważniejsze rany, co określało szanse do minimum, że mógłby chociażby wydostać się o własnych siłach.
            Chwilę później stała już na ganku. Podeszła do drzwi i chwyciła za klamkę, nie mniej jednak dostrzegła jakąś postać kryjącą się w cieniu kolumn mających za zadanie podtrzymywać ciemno brązowy dach. Zdziwiona, wzdrygnęła się na chwilę, nie wiedzieć czemu kojarzyła jej się z tą którą wcześniej widziała w swoim „śnie”. Zdawało jej się to dziwnym zbiegiem okoliczności. Postać zauważyła, że jest obserwowana. Miała kobiecą posturę i dość wyraziste rysy twarzy, mimo wszystko Ivy jej nie rozpoznała. Puściła klamkę. Chciała już zapytać kim jest owa nowo przybyła, lecz ta ją ubiegła.
            - Mmm, hej! Jestem Amy Forquel – wyciągnęła rękę w stronę Ivy – jestem twoją nową sąsiadką. – Blondynka nie dostrzegła wyrazu jej twarzy przez okalającą je ciemność, mimo to po tonacji jej głosu odniosła wrażenie jakby Amy była niezadowolona z jakiegoś powodu.
            - Miło poznać. – odparła, niepewnie podając rękę. – Jestem Ivy Notterson, ale muszę uciekać. Śpieszę się.
            - Okej. Właściwie to ja też. – Prześlizgnęła się koło blondynki i schodziła powoli ze schodów. Ivy miała ponownie chwycić klamkę, kiedy odwróciła się w kierunku dziewczyny.
            - Emm… Dlaczego tam stałaś? Nie chcę być wścibska czy coś, ale sama rozumiesz…
            - Tak, mogło to dziwnie wyglądać… ale po prostu gdy usłyszałam, że ktoś się zbliża odsunęłam się od frontowych drzwi…
            - Okeej, – powiedziała niepewnie – to cześć.
            - Tymczasem sąsiadko.
            - Tsaa.
            Gdy weszła do domu, zaczęła zastanawiać się głębiej nad tym co ją spotkało. Rzuciła buty gdzieś pod ścianą. Była przekonana, że całe zdarzenie na cmentarzu nie było zwykłym snem, tym bardziej, że nadal czuła ból przedramienia. A jeśli? Ale jak to wytłumaczyć? – Zastanawiała się w myślach. Głupie i nieprawdopodobne. Ale czy śmierć Camill była jakoś specjalnie prawdopodobna? No jakoś nie potrafiła siebie do tego przekonać. Nie wiedziała co o tym myśleć. I do tego jeszcze ta Amy… Wątpiła w to, że gdyby ktoś chciał się zwyczajnie przedstawić, próbowałby ukrywać się na ganku. Na ganku? No i do tego o tej godzinie. Nie, zdecydowanie podejrzana sytuacja. A co jeśli za tym wszystkim stoi jedna osoba? Ymmm… i co to mówiła Camill? „Uważaj na Nią, będzie próbowała ponownie…”
            Blondynkę wytrącił z zamyślenia krzyk. – „Boże! Czego znowu?” – Jęknęła pod nosem kiedy uświadomiła sobie do kogo należał.
- Ivy! Jvy! Jesteś! – Natasza rzuciła się na Ivy, ściskając ją tak mocno jakby planowała na nią zamach.
            - Mhm. Jestem. – odpowiedziała zdziwiona. „Natasza? Przytuliła mnie ze zmartwieniem? A może ja nadal śpię na cmentarzu?” – pomyślała.
            - Dlaczego nie odbierasz telefonu? Mama pojechała cię szukać. Martwiłyśmy się! Nie rób tak więcej! – Przybrała surowy ton głosu.
            - Byłam na cmentarzu… U Camill, a telefon zostawiłam w samochodzie. Na tylnym siedzeniu. Wyciszony. – odpowiadała krótkimi zdaniami, przez zmieszanie. – Przepraszam… Zwyczajnie się zasiedziałam.
- Zadzwonię do mamy, powiem, że już jesteś.
- Okej. Ja zrobię nam późną kolację.
            - Dobra już dzwonię. Kolacja to fajny pomysł. Umieram z głodu! – obdarzyła siostrę tęsknym spojrzeniem i rozpłynęła się w salonie.
            - Umieram… Wyszukany dobór słownictwa. Ona to wie jak mnie pocieszyć. – powiedziała pod nosem.
            Dziewczyna czuła się nieswojo. Wolałaby być ignorowana, jak wcześniej, teraz jest pod silnym nadzorem. Nie była co do tego przekonana. Czuła się jak osoba chora psychicznie… No może i niewiele brakowało, ale to było frustrujące. Nie przywykła do czułych wyznań ze strony siostry. Nigdy nie były przyjaciółkami i jakoś żadna z nich nie próbowała tego zmienić. Może i Ivy samolubnie do tego podchodziła ale, jakoś nie specjalnie chciała, żeby to się zmieniło. Lubiła ich niemą relację. Ivy bardzo kochała siostrę… na swój sposób. Rzuciłaby się za nią w ogień, ale nie chciała powierzać jej swoich spraw, czy sekretów, to była jej prywatność i nie chciała, żeby to dotyczyło Nataszę. Kiedyś spędzały każdą chwilę razem, i lubiły to, z czasem zaś przyszła obojętność.
            Dziewczyna wyciągnęła produkty potrzebne do gofrów. Nagrzała gofrownicę, robiąc w tym czasie ciasto, cynamonowe, takie jakie lubiły. I jakie uwielbiała Camill. Wlała gotową już masę do formy i zaczęła po sobie sprzątać. Dopiero teraz dostrzegła krew na swojej prawej dłoni. Po chwili spostrzegła, że wydobywa się spod rękawa, chwyciła papierowe ręczniki i powierzchownie wytarła. Odgięła go lekko i zdumiona nie widziała żadnej rany. Wyrzuciła ręczniczki do śmietnika. Wróciła do gofrów zdekoncentrowana. Po chwili były gotowe. Wzięła dwa, polała syropem klonowym i wgryzła się w pierwszego z brzegu.  
            -Wreszcie jesz. – Powiedziała Rosalie z powagą, opierając się o framugę drzwi, na co ta tylko kiwnęła twierdząco głową. – Dobrze, że do nas wracasz. – Ivy ignorując to stwierdzenie powiedziała.
            - Przepraszam, że nie zadzwoniłam, ale zostawiłam telefon w samochodzie
            - Wiem, usłyszałam wibracje jak jechałam. – Podeszła do Ivy, przyciągnęła ją mocno do siebie i pocałowała w czoło.
            - Dość tych czułości. Idę do siebie. Dobranoc.
            - Dobranoc skarbie.                                
            Ivy wzięła gofry i ruszyła schodami do góry. Przeszła korytarzem na wprost i skręciła do swojego pokoju. Połknęła gofra niemal w całości, a następnie postanowiła wziąć gorący prysznic. Wyjęła z szafy bieliznę i ubrania w których zazwyczaj poruszała się w domu, szare wynoszone dresy i czarną koszulkę na długim rękawie. Weszła do łazienki i zaczęła się rozbierać, najpierw zdjęła marynarkę, dlaczego  jest cała wilgotna? – zastanawiała się, zaraz po niej sukienkę, już wiedziała, że to nie był deszcz, spryskiwać czy podobne ustrojstwo. Cała się kleiła od krwi. Jej własnej. Podbiegła do lustra, krew sączyła się z czterech paskudnych, długich śladów, jakby Freddy Krueger pociął ją swoimi nożykami. Ale to nie on to zrobił. Dziewczyna nie zdołała zauważyć ani sprawcy, ani przyjrzeć się kobiecie stojącej nieopodal. Była zagubiona. Wskoczyła pod prysznic i puściła letnią wodę. Zaczęła zmywać z siebie obfite ślady czerwonej cieczy. Zetknięcie ran z wodą wywołało nieprzyjemne pieczenie. Woda w brodziku momentalnie przybrała inny, rdzawy odcień. Dziewczyna jednym szarpnięciem zdjęła gumkę z włosów, na co te falując opadły na jej nagie ciało. Odkręciła mocniej ciepłą wodę i osuwając się po ścianie usiadła. Przyjemnie parząca woda uderzała o jej nogi. Ivy zaczęła cicho łkać, i wyszła dopiero w momencie, w którym woda stała się lodowata. Owinęła się długim białym ręcznikiem i wyciągnęła z apteczki bandaż i gazę. Przez krótką chwilę zajęła się swoją ręką. Ubrała się we wcześniej przygotowane ubrania i weszła do pokoju.
            Była wściekła, nie wiedziała na co lub na kogo. Wrzuciła ubrania lepkie od krwi do kosza na pranie. „A dlaczego one nie są pocięte?” – zastanawiała się na głos, cedząc każde słowo. Patrzyła z pogardą na wszystko co ją otaczało. Następnie zmiękła delikatnie, podczołgała się do łóżka i uklękła przed nim, nieco z lewej strony. Chwyciła pudełeczko, które następnie położyła na parapet. Odszukała też dwa koce i latarkę. Otworzyła szeroko okno i wyszła przez nie na dach. Z nieco bardziej spadzistego miejsca skręciła dwa razy w lewo. Była tam bardziej wygładzona powierzchnia. Rozłożyła w tym, dość wąskim miejscu, jeden koc a drugim się otuliła. Obejrzała zawartość skrzynki bardzo dokładnie, a ból w jej sercu nie miał zamiaru ustąpić. Jej niewidzialna, można by rzec wyimaginowana, rana się pogłębiała.
           
            Rosalie była szczególnie niespokojna. Oddychała z uporem maniaka. Serce niemal wyskoczyło z jej klatki piersiowej. Gnała jak najprędzej do swojego pokoju. Trzasnęła drzwiami. Upadła na podłogę. Spazmatycznie się wijąc i płacząc szukała wytchnienia. Rozległy pisk, przypominający głośny jęk wydobył się z jej gardła. Krople potu nagromadzały się jedna po drugiej. Drapała uparcie lewą dłoń, chwilę później drapała rozmazując na niej wyłącznie krew. Wiedziała. Nie chciała tego. Nie może nic zrobić.

            Ivy spostrzegła, że zaczyna świtać. Zerwała się z miejsca i powróciła do swojego pokoju trzymając w ręku koce i skrzyneczkę. Wchodząc przez okno zahaczyła nogą o parapet i uderzyła o podłogę. Zajęczała i puściła szkatułkę. Poczuła ból prawego przedramienia. Ostry, piekący ból. Coś jej się wbiło którąś z „ran”. Usiadła lekko oszołomiona. Przejechała po przedramieniu dłonią lewej ręki. Chwyciła to co w niej tkwiło. Zaklęła pod nosem i pociągnęła. Potwornie ją to zabolało ale postanowiła skupić uwagę na tym czym jest owy ostry przedmiot. Kluczyk od szkatułki. Kluczyk. Z wisiorkiem. Kluczyk? Przecież swój miała na szyi. Upewniła się łapiąc go pomiędzy palce. A to, oznaczałoby... Nie! To nie możliwe. Przecież sama go zakładała Camill… A jednak…
            Rozległy się kroki. Ivy rzuciła się panicznie w stronę łóżka. Okryła się niechlujnie kołdrą odwracając się plecami do drzwi. Charakterystyczne skrzypnięcie drzwi i cichutkie stąpanie stóp. Dziewczyna zacisnęła powieki, udając, że śpi. Rosalie wiedziała, że Ivy udaje sen, odpuściła sobie jednak komentarz. Dziewczyna poczuła dziwny chłód. Oddychała równomiernie. – przynajmniej się starała. Poczuła jak matka lekko przeczesuje dłonią jej włosy. „Dzięki Bogu, że już jesteś.”- Wyszeptała jej do ucha. Ivy domyśliła się, iż matka musiała do niej zajrzeć, gdy ta była na dachu. Ale dlaczego? Blondyna nadal miała zamknięte oczy, czuła na sobie wzrok Rosalie. Po chwili ta westchnęła cicho i wyszła z pokoju. Ivy wolała unikać z nią takich rozmów. Coś mimo wszystko nie pasowało do układanki. Przeciągnęła się na łóżku i odwróciła w stronę drzwi. Na etażerce obok łóżka dostrzegła swój telefon. – po to przyszła. Żeby go oddać.
            Poczuła się winna, że myślała w taki sposób o matce. Chyba za bardzo przejęła się, tym, że nie powinna teraz ufać nikomu. Ale przecież nie mogło to dotyczyć jej matki. Nie mogło! Wyjęła spod poduszki wisiorek Camill, który tam pospiesznie schowała gdy usłyszała kroki. Obróciła go w palcach. I co teraz? To był ciężki tydzień.

            Idzie swobodnym krokiem. Rozgląda się. Stoi tam gdzie mieli się spotkać. Czeka. Ile może czekać? Ciemna, wysoka i potężna wierzba płacząca wydaje się być tego poranka szczególnie smutna, chora. Uśmiech pojawia się na twarzy na samą myśl. Yhymm… Dostrzega go. Idzie rozluźniony, uśmiechając się nonszalancko. Nie spieszy się. Widoczna złość okala osobę stojącą w cieniu drzewa. Powinien biec i błagać o wybaczenie.
            - Nie spieszyło ci się.
            - Znam się na swojej pracy, więc nie mów mi jak mam ją wykonywać.
            Patrzy mu w oczy, uśmiecha się delikatnie. Prawie sympatycznie. Nagle mężczyzna upada na kolana i zaczyna krzyczeć. Uderza plecami o podłoże. Od łokcia do dłoni, od wewnętrznych stron rąk, jak niewidzialnym pazurem powstają dwie długie i głębokie rany. Zaczynają krwawić. Mężczyzna milknie, spazmatycznie próbuje złapać oddech. Powstają zasinienia na szyi.  
            - Ja stawiam warunki, a ty je wykonujesz.
            Mężczyzna oddycha z ulgą. Wszystko co go dręczyło, uciekło. Wstaje powoli, jego rany jakby zaczęły się goić w przyspieszony sposób. Stoi na równych nogach. Patrzy na osobę w cieniu z pogardą, splunął bezczelnie odchodząc. Nic nie odpowiada. Zaciska dłonie w pięści i pruje przed siebie.


_________________________
Dziękuje kochani za 500 wyświetleń ! 
Zapraszam do komentowania . :D Nutki na dziś to ♥Shirt ▼Dirty  

sobota, 20 grudnia 2014

Rozdział 2

Pogrzeb. 



            Tamtego ranka wyczekiwany przez Rozalie krzyk nie miał miejsca. Kobieta podniosła się z łóżka i potarła głowę. Podniosła mały zegarek i sprawdziła godzinę. Dwadzieścia po szóstej. No tak. Godzina krzyku jej córki, ale okrzyku brak. Kobieta wstała zakłopotana i udała się do pokoju Ivy. Drzwi były zamknięte, więc zapukała. Nie słyszała odpowiedzi. Zdjęła klucz z obrazu wiszącego po lewej stronie od drzwi. Jak zwykle był na miejscu. Przekręciła klucz w zamku i, ku jej zdumieniu, córka siedziała na parapecie wyglądając przez okno. Nie słuchała muzyki. Spojrzała obojętnie na matkę, ale nic nie powiedziała. Zrezygnowana odwróciła się ponownie w stronę okna.
            - Kochanie – Westchnęła Rosalie. Pogładziła prześcieradło na łóżku a następnie usiadła w pogładzonym miejscu. – Musisz się wziąć w garść. Myślisz, że Camill chciałaby, żebyś zamknęła się w sobie?
            Nie, na pewno by tego nie chciała - to Ivy wiedziała doskonale, ale mimowolnie nie potrafiła się przełamać. Tak naprawdę od najmłodszych lat starała się chronić przyjaciółkę, ale ta misja nie wypaliła. Ivy zawiodła. Mogła ją bronić przed tym żeby nigdy nie poczuła się samotna i żałosna. Mogła, a nawet spowodowała to, że Camill miała rodzinę u niej samej. Nie pozwoliła na to, żeby się śmiano z tego, że ojciec jej przyjaciółki jest pijakiem. W tej misji jedyną przeszkodą była lojalność Camill. Dość nietypowa cecha.
            - Wiem, że to trudne – podjęła ponownie matka dziewczyny – ale musisz spróbować.
            Rosalie wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi. Ivy westchnęła głęboko i ukryła twarz w dłoniach. Nie spała tej nocy, w zamian za to, siedziała przez ten czas na parapecie wyglądając przez okno. Sama nie wiedząc czego tam szuka. Patrzyła się martwo w jeden punkt. Czuła ból głowy spowodowany płaczem, krew gotowała się w jej żyłach, oddychała spokojnie i wolno, dlatego, że wymioty podeszły dziewczynie do gardła. Ivy wiedziała, że pogrzeb jej przyjaciółki jest za nieco ponad trzy godziny, stwierdziła, że musi tam się zjawić. Miała przecież obietnice do spełnienia. Nie, nie mogłaby zawieść jej ponownie.
            Położyła pierwszą stopę na podłodze, a zaraz potem drugą, zachwiawszy się upadła. Leżała przez moment, dlatego, że w zasięgu wzroku miała coś co przykuło jej uwagę. Sięgnęła ręką skrzynkę, która znajdowała się pod łóżkiem dziewczyny. Podniosła się do pozycji siedzącej i przez moment próbowała opanować ból skroni. Gdy tak się stało chwyciła jeszcze raz kuferek i przyglądała się jemu. Wewnątrz były zdjęcia dziewcząt. Każde, które ukazywało najciekawszą „przygodę”, zostało opisane Ivy i Camill, lecz  każdą z osobna. Był on bezcenny. Ivy postanowiła jednak odłożyć do wieczora oglądanie całej zawartości, bo nie chciała spóźnić się na pogrzeb. Spoglądając na zamek, przypomniała sobie, że z kluczyka zrobiły swój ulubiony naszyjnik. To właśnie ten miała dzisiaj zwrócić przyjaciółce. Dziewczyna odłożyła kuferek tam gdzie było jego miejsce. Z trudnością podniosła się na równe nogi ale tym razem nie upadła. Chwiejnym krokiem udała się do łazienki, co krok podpierając się o ścianę lub czegoś co miała w zasięgu ręki. Zatrzymała się przy drewnianym podłużnym lustrze, które stało naprzeciwko łóżka. Jednym niezdarnym ruchem ręki zrzuciła z niego narzutę. Ivy była przerażona tym co ujrzała w swoim odbiciu, nie udało jej się pohamować wymiotów. Ani nie zdążyła dobiec do sedesu dlatego też, zwymiotowała na podłogę. Usiadła obok wymiocin i zaczęła płakać, panicznie nabierając powietrze. Chwilę później, sprzątnęła je, po czym ponownie stanęła przed lustrem. Twarz miała napuchniętą, a zarazem pociągłą i wychudzoną. Oczy błyszczały czerwienią i zmęczeniem, nie było w nich niczego co mogłoby przypominać jej dawne, w lewym pękła żyłka co spowodowało wylew tuż przy jego kąciku. Włosy przetłuszczone. Na wadze dużo nie straciła przez te kilka dni, nie miej jednak tak to wyglądało, kości były wyostrzone w okolicach żeber, ud i obojczyków. Wygląd nie był w stanie odzwierciedlić dokładnie tego co czuła w środku. Nie odczuwała niczego z wyjątkiem pustki, czy bezwartościowości, zabrano jej ważną cząstkę siebie. Nikt tak naprawdę nie mógł – choć się starał – zrozumieć tego co ona czuje.
            Ivy udała się do łazienki, wzięła długi, gorący prysznic, siedząc przy tym w brodziku, skulona pozwalała, żeby spadały na nią boleśnie krople wody. Gdy spod niego wyszła, owinęłam się ręcznikiem i podeszła do komody, z której wyciągnęła bieliznę, którą na siebie nałożyła. Wysuszyła włosy i zrobiła makijaż aby zatuszować sińce pod oczami. Udała się do szafy, po czym wyjęła z niej czarną  prostą sukienkę na długim rękawie i marynarkę. Ubrana we wcześniej przygotowane ubranie, spięła włosy w luźny kok. Chwyciła jeszcze czarne okulary z przyciemnianymi szkłami, aby mimo wszystko zakryć napuchnięte od płaczu oczy. Udając się do przedpokoju włączyła telefon – nie używany od kilku dni –  ubrała czarne pełne buty na koturnie. Gdy telefon się włączył, odczytała kilka wiadomości. Niektóre były od Łukasza, dwa od Mata a reszta od znajomych ze szkoły. Większość z nich była o treści zbliżonej do: „współczuję”, „składam kondolencje”, „przykro mi”. Uwinęła się w kilka minut, po czym wyszła na ganek i zamknęła frontowe drzwi na klucz, udała się do samochodu, gdzie czekały już na nią mama z Nataszą. Błyskawicznie znalazła się w środku, zajęła lewe miejsce z tyłu, jak to miała w zwyczaju. Na prawym zaś leżały wieńce i jedna granatowa róża. Dziewczyna zapięła pas i pojechały.
            Po niekrótkim czasie znalazły się na miejscu. Rosalie nawet nie próbowała zagadnąć Ivy, wiedziała, że to bez celowe. Natasza również nie miała zamiaru tym razem wtrącić żadnego upierdliwego komentarza. Po zaparkowaniu auta Ivy wytrysnęła jak oparzona z Chevrolet’a Aveo, nie czekając na towarzyszki pognała wprost na miejsce. Chciała ją jak najprędzej zobaczyć, ale tuż po fakcie zwyczajnie żałowała, że mogła tak chociażby pomyśleć. Ivy wiedziała, że nie prostą rzeczą będzie pożegnać się z Camill, aczkolwiek nie miała pojęcia jak bardzo to może na nią wpłynąć. Zdecydowanie wolałaby być na jej miejscu. Nadal nie rozumiała, dlaczego dziewczyna złożyła się dla niej w ofierze, czuła się jak zwykły potwór. Jak pomiot szatana.
            Naokoło nazbierało się z czasem więcej ludzi, Rosalie z Nataszą dotarły do reszty, nieco z tyłu. Było wiele znajomych Camill i Ivy. Nieśmiale patrzyli w stronę blondynki. Jeden, to nawet chciał coś do niej powiedzieć, już ruszył w jej kierunku, ale postanowił jednak zatrzymać się w pół drogi. Wiele osób sympatyzowało z szatynką, na pewno więcej niż z Ivy.
            Z wyjątkiem ran, które i tak były skryte pod ubraniem, można by stwierdzić, że martwa, wygląda bardzo naturalnie, wręcz jak gdyby wyłącznie spała. Różowiutka, śliczna twarzyczka nie przedstawiała żadnego wyrazu, w miejscu obojętnych usteczek zawsze widać było podnoszący na duchu ciepły uśmiech. Już nigdy go nie zobaczą. Ani jego, ani intensywnie zielonych oczu.
            Ivy podeszła chwiejnym krokiem do trumny, położyła jej dłoń na policzku – „Kocham Cię” – szepnęła, i nachyliła się nad nią, aby zapiąć jej na szyi wisiorek, pogładziła błękitną jedwabną sukienkę na długim rękawie. Odnosiła głupie wrażenie jakby Camill była porcelanową lalką – odcień cery, idealnie perłowy, pasował, te różowe policzki i wargi, upięta długa grzywka z tyłu głowy, kokardą z tego samego materiału co ubranie. Granatową różę umiejscowiła w dłoniach, łączących się na piersi. Po raz ostatni cmoknęła ją w czoło, wkładając przy tym dyskretnie paczkę jej ulubionych Marlboro i potężną srebrną zapalniczkę.
            Czas na pożegnania dobiegał końca, wracając na miejsce dziewczyna kątem oka dostrzegła John’a – ojca Camill, wyglądał fatalnie, prawie tak źle jak Ivy. Widać było, że przeżył ponowną stratę, która odcisnęła głęboki ślad na jego psychice, aczkolwiek dziewczyna zirytowana na alkoholika, czuła do niego jeszcze gorszą urazę i obrzydzenie niż do siebie. Nigdy nie okazywał Camill jakiejkolwiek oznaki miłości, zamiast tego wolał „chlać” do nieprzytomności. Nie, zdecydowanie nie było jej go szkoda.
            Odcień trawnika jeszcze przypominał zielony, tuż obok wykopanego miejsca na trumnę, po lewej stronie pod wierzbą płaczącą, leżała matka Camill, chociaż po śmierci będą miały okazję spędzić czas „razem”. Ivy wzdrygnęła się, przeszył ją nagły ból skroni, nie mogła skupić myśli. Ksiądz w tym czasie zaczął odmawiać modlitwy, dziewczyna czuła się jak gdyby ktoś rozpychał jej czaszkę od środka – Odwróć się. – usłyszała… w głowie? Nie była pewna. Ból jak szybko się pojawił, tak też znikł bez śladu. Dziewczyna odwróciła się zdezorientowana, podążyła wzrokiem ku przyglądającemu jej się – w prawdzie od dwudziestu minut, o czym zwyczajnie nie mogła wiedzieć – niebieskookiemu wysokiemu brunetowi, o włosach idealnie – lecz misternie – ułożonych, grzywka była odrobina dłuższa od reszty włosów i lekko uniesiona ku górze. Wpatrywał się z niczego niemówiącym wyrazem twarzy, ciemny zarost kontrastował z jego mistycznie bladą cerą i oczyma koloru lodowca, tak jasno błękitnymi, że aż prawie nie zauważalnymi, na szczęście, wokół tęczówek widniały czarne obwódki. Ubraną miał odpiętą bordową koszulę w czarno beżową kratę, pod nią opasała jego tors szara koszulka na krótkim rękawie, czarne prawie obcisłe spodnie i czarne vansy.
            Mężczyzna nie uczestniczył w pogrzebie, ewidentnie stał przy „sąsiednim” grobie. Uklękną i Ivy straciła go z pola widzenia, automatycznie skupiając się na powrót ku ceremonii. Pomasowała skroń i już w ogóle nie pamiętała „podszeptów” które usłyszała. Wkrótce Camill została złożona w grobie. Co świadczyło o tym, że należy wybrać się na mszę poświęconą zmarłej.
            Gdy Rosalie podchodziła wraz z Nataszą do samochodu, gdy Ivy już przy nim stała. Weszły w milczeniu do środka. Ivy nie potrafiła ani na moment powstrzymać łez.
            Kościół wybudowany był w stylu gotyckim, posiadał kilka strzelistych wieżyczek tu i ówdzie, a sam otoczony był niskimi marmurowymi ściankami, niczym małą fosą. W witrażach z jego okiennic przedstawione były sceny ze Starego Testamentu. Główne wejście złożone było z wysokiej strzelistej bramy, po której znajdowały się równie strzeliste jak i wysokie drzwi prowadzące wewnątrz kaplicy. Na przednim zewnętrznym terenie, z lewej strony, gościł duży posąg przedstawiający Jezusa, zaś po prawej nieco mniejszy Matki Boskiej. Poza terenem kościoła było kilka drzew, które rzucały postrzępione cienie na tę placówkę.
            Po mszy, każdy udał się do swoich domów. Każdy z wyjątkiem Ivy. Powiedziała Rosalie, że idzie ponownie na cmentarz, a ona i Natasza mają już jechać do domu, zapewniła ją, że wróci na piechotę do domu. Ona po dłuższych namowach uległa.
            Rosalie zawiozła Ivy na cmentarz mimo jej sprzeciwom. Dziewczyna milcząc wysiadła z samochodu i zniknęła za główną bramą. Podreptała w stronę miejsca pochówku. Usiadła na ziemi naprzeciwko jej świeżo zakopanego grobu. - „Wolałabym żeby zerwała naszą przyjaźń, żeby mnie znienawidziła niż to z czym zostałam. – a raczej to z czym nie zostałam. Nie mam jej! A to najgorsze co mogło się stać.”- powtórzyła cicho po raz dziesiąty. Wałkowała w myślach jeszcze przez chwilę ten temat, gdy nagle przerwał jej czyjś głos. Uniosła zdumiona głowę i od razy skojarzyła, kto stoi naprzeciw niej. Był to brunet przyglądający się Ivy jakąś godzinę temu.
- Yym.. przepraszam? – Zapytał niepewnie.
            - Tak? – Ivy odpowiedziała przez łzy.
            - Może to niewłaściwy moment, ale masz może zapałki? – zapytał, drapiąc się prawą ręką w tył głowy. – Lub zapalniczkę ? – dodał po chwili.
            - Nie, nie mam. – powiedziała spoglądając w jego duże jasno błękitne oczy, którym przyjrzała się dokładnie, były tak czysto błękitne jak u haskich, oczy mroźno błękitne.
            - Aha. Okej. – Powiedział wycofując się powoli, po chwili jednak wrócił w to samo miejsce, jak gdyby zapomniał o czymś ważnym. Spojrzał na Ivy, na uklepaną ziemię i postanowił usiąść koło niej, nie pytając o pozwolenie.
            - Siostra? – Zapytał rozczulającym tonem.
            - Słucham?
            - Pytam czy to twoja siostra.
            - Tak jakby – powiedziała spokojnie. – Przyjaciółka, ale kocham ją jak siostrę. I tak też ją traktowałam.
            - Współczuję.
            - Co Ty możesz wiedzieć? Skąd niby możesz wiedzieć jak ja się czuję? – Ivy naskoczyła na chłopaka podniesionym tonem. Nastąpiła niezręczna chwila ciszy, którą przerwał brunet.
            - Mój brat popełnił samobójstwo niecałe trzy miesiące temu.
            - Przepraszam nie miałam pojęcia. – Zwiesiłam głowę. – Tak mi głupio.
            - Spoko – rzucił w jej stronę wymuszony uśmiech – Ja już będę leciał, fajnie się gadało.
            - Żegnaj.
            - Pewna mądra osoba powiedziała mi coś, co teraz powtórzę Tobie. „Nigdy nie mów żegnaj.” Bo to odbiera nadzieje na kolejne spotkanie, kto wie może nasze drogi się jeszcze zejdą. Bo przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. – Rzucił zalotny uśmiech i odchodząc rozpłynął się wśród drzew.
            Ivy jednak nie przejęła się specjalnie jego komentarzem. Z każdą godziną Ivy coraz to bardziej zagłębiała się w świat myśli. Gdy wytężając wzrok spojrzała na tarczę zegarka zamarła. Stała się jeszcze bledsza, jakby to w ogóle było możliwe. Było dwadzieścia po dziesiątej. Dopiero wtedy dostrzegła, że cmentarz tonął w mroku. Wiatr nie okazał się być przyjazny, policzkował dziewczynę lodowatymi podmuchami powietrza i za każdym razem pozostawiał zaczerwieniałe policzki. Zastanawiała się chwilę nad tym dlatego Rosalie nie postanowiła do niej zadzwonić, chwilę później uświadomiła sobie, że zostawiłam telefon w samochodzie matki. Tak, no przecież, było tak komicznie późno więc i tu nie zajrzała, kto normalny spędziłby tyle godzin na cmentarzu. Ivy niechętnie wstała, coś mignęło jej za drzewami, ale jakoś się tym nie przejęła. Ruszyła główną ścieżką ku wyjściu, usłyszała za sobą jakiś przenikliwy dźwięk, przyspieszyła. „Ayyh” – wyjęczała i upadła na kolana, przeklęty ból skroni. Nie koniecznie dobry omen.  Oddychała z uporem. Rozległ się ze dwa kroki za nią głośny piskliwy śmiech. Z trudem obejrzała się za siebie. 
_________________________
No i wypociny w postaci 2 rozdziału, mam nadzieje, że jest spoko . :D Zostawiajcie komentarze o.O . Życzę wszystkim Wesołych Świąt! Shake up Christmas ♥