Przypadki istnieją, tylko jeśli w nie głęboko wierzysz.
Ivy ujrzała
jakiś ruch z lewej strony, oszacowała w myśli odstęp od bramy do miejsca w
którym się znajdowała. Wiedziała, że gdyby ktoś ją zaatakował, ruszając się –
najwyraźniej – dość zwinnie, nie miałaby szans. Postanowiła zaryzykować.
Zerwała się na równe nogi i pobiegła w stronę bramy. Niewidzialna ręka chwyciła
jej prawe ramie, usłyszała trzask rozrywanej marynarki, ciepło ogarnęło jej
rękę. Ivy mimowolnie cofnęła się kilka kroków, nadal próbując stawić opór
nogami. Nic z tego. Poczuła jakby coś ostrego cięło jej przedramię. Obejrzała
się za siebie, i wtedy to dostrzegła. Jakąś postać w miejscu w którym główna
drogą zakręcała w lewo.
Ivy chwytała
powietrze tak gwałtownie, jak gdyby wstrzymywała oddech przez ten cały czas.
Rozglądała się wokół siebie, przymrużyła oczy nabierając ostrość. Ujrzała
świeżo zakopany grób Camill. Ze zdziwieniem zauważyła, że siedzi. Nic jej nie
ciągnie, nic jej nie szarpie. Wytężyła wzrok i spojrzała na zegarek. Było wpół
do jedenastej. Szybko przeanalizowała sytuacje. Dziesięć minut mniej więcej
mogło by jej zająć przeprawienie się w miejsce, w którym, jak mniemała, stała
przed kilkoma sekundami. Tak, akcja mogłaby się potoczyć w taki sposób, mając w
zanadrzu taki odstęp czasowy. Ale jednak siedziała, nic jej się nie stało. „Czy
to mógłby być sen?” – wyszeptała. Zerwała się z ziemi i ruszyła pędem do bramy,
nie oglądając się za siebie wybiegła na, oświetloną już, ulicę.
Dziewczyna
szła trochę ponad półtorej godziny, mijając pod drodze „miejsce wypadku”. Oklejone
było żółtą taśmą, policja nadal sprawdzała teren w celu znalezienia czegoś co
mogłoby wyjaśnić daną sytuację, z tego względu, że nie znaleźli sprawcy.
Sprawdzano auto po rejestracjach, dziwnym jednak trafem nie istniała osoba do której
je przypisano. Ivy nie potrafiła tego wyjaśnić, lecz uważała, że takowego
sprawcy w ogóle nie było. Zauważyłaby przecież gdyby ktokolwiek wydostał się z samochodu,
choć to było opcjonalnie niemożliwe, po takim uderzeniu wątpliwe byłoby się z
niego wylizać. Na pewno „sprawca” miałby poważniejsze rany, co określało szanse
do minimum, że mógłby chociażby wydostać się o własnych siłach.
Chwilę później stała już na ganku.
Podeszła do drzwi i chwyciła za klamkę, nie mniej jednak dostrzegła jakąś
postać kryjącą się w cieniu kolumn mających za zadanie podtrzymywać ciemno
brązowy dach. Zdziwiona, wzdrygnęła się na chwilę, nie wiedzieć czemu kojarzyła
jej się z tą którą wcześniej widziała w swoim „śnie”. Zdawało jej się to
dziwnym zbiegiem okoliczności. Postać zauważyła, że jest obserwowana. Miała
kobiecą posturę i dość wyraziste rysy twarzy, mimo wszystko Ivy jej nie
rozpoznała. Puściła klamkę. Chciała już zapytać kim jest owa nowo przybyła,
lecz ta ją ubiegła.
- Mmm, hej! Jestem Amy Forquel –
wyciągnęła rękę w stronę Ivy – jestem twoją nową sąsiadką. – Blondynka nie dostrzegła
wyrazu jej twarzy przez okalającą je ciemność, mimo to po tonacji jej głosu
odniosła wrażenie jakby Amy była niezadowolona z jakiegoś powodu.
- Miło poznać. – odparła, niepewnie
podając rękę. – Jestem Ivy Notterson, ale muszę uciekać. Śpieszę się.
- Okej. Właściwie to ja też. –
Prześlizgnęła się koło blondynki i schodziła powoli ze schodów. Ivy miała
ponownie chwycić klamkę, kiedy odwróciła się w kierunku dziewczyny.
- Emm… Dlaczego tam stałaś? Nie chcę
być wścibska czy coś, ale sama rozumiesz…
- Tak, mogło to dziwnie wyglądać…
ale po prostu gdy usłyszałam, że ktoś się zbliża odsunęłam się od frontowych
drzwi…
- Okeej, – powiedziała niepewnie – to
cześć.
- Tymczasem sąsiadko.
- Tsaa.
Gdy weszła do domu, zaczęła
zastanawiać się głębiej nad tym co ją spotkało. Rzuciła buty gdzieś pod ścianą.
Była przekonana, że całe zdarzenie na cmentarzu nie było zwykłym snem, tym
bardziej, że nadal czuła ból przedramienia. A jeśli? Ale jak to wytłumaczyć? –
Zastanawiała się w myślach. Głupie i nieprawdopodobne. Ale czy śmierć Camill
była jakoś specjalnie prawdopodobna? No jakoś nie potrafiła siebie do tego
przekonać. Nie wiedziała co o tym myśleć. I do tego jeszcze ta Amy… Wątpiła w
to, że gdyby ktoś chciał się zwyczajnie przedstawić, próbowałby ukrywać się na
ganku. Na ganku? No i do tego o tej godzinie. Nie, zdecydowanie podejrzana
sytuacja. A co jeśli za tym wszystkim stoi jedna osoba? Ymmm… i co to mówiła
Camill? „Uważaj na
Nią, będzie próbowała ponownie…”
Blondynkę wytrącił z zamyślenia
krzyk. – „Boże! Czego znowu?” – Jęknęła pod nosem kiedy uświadomiła sobie do
kogo należał.
- Ivy! Jvy!
Jesteś! – Natasza rzuciła się na Ivy, ściskając ją tak mocno jakby planowała na
nią zamach.
- Mhm. Jestem. – odpowiedziała zdziwiona.
„Natasza? Przytuliła mnie ze zmartwieniem? A może ja nadal śpię na cmentarzu?”
– pomyślała.
- Dlaczego nie odbierasz telefonu?
Mama pojechała cię szukać. Martwiłyśmy się! Nie rób tak więcej! – Przybrała
surowy ton głosu.
- Byłam na cmentarzu… U Camill, a
telefon zostawiłam w samochodzie. Na tylnym siedzeniu. Wyciszony. – odpowiadała
krótkimi zdaniami, przez zmieszanie. – Przepraszam… Zwyczajnie się
zasiedziałam.
- Zadzwonię
do mamy, powiem, że już jesteś.
- Okej. Ja
zrobię nam późną kolację.
- Dobra już dzwonię. Kolacja to fajny
pomysł. Umieram z głodu! – obdarzyła siostrę tęsknym spojrzeniem i rozpłynęła
się w salonie.
- Umieram… Wyszukany dobór
słownictwa. Ona to wie jak mnie pocieszyć. – powiedziała pod nosem.
Dziewczyna czuła się nieswojo.
Wolałaby być ignorowana, jak wcześniej, teraz jest pod silnym nadzorem. Nie
była co do tego przekonana. Czuła się jak osoba chora psychicznie… No może i
niewiele brakowało, ale to było frustrujące. Nie przywykła do czułych wyznań ze
strony siostry. Nigdy nie były przyjaciółkami i jakoś żadna z nich nie
próbowała tego zmienić. Może i Ivy samolubnie do tego podchodziła ale, jakoś
nie specjalnie chciała, żeby to się zmieniło. Lubiła ich niemą relację. Ivy
bardzo kochała siostrę… na swój sposób. Rzuciłaby się za nią w ogień, ale nie
chciała powierzać jej swoich spraw, czy sekretów, to była jej prywatność i nie
chciała, żeby to dotyczyło Nataszę. Kiedyś spędzały każdą chwilę razem, i
lubiły to, z czasem zaś przyszła obojętność.
Dziewczyna wyciągnęła produkty
potrzebne do gofrów. Nagrzała gofrownicę, robiąc w tym czasie ciasto,
cynamonowe, takie jakie lubiły. I jakie uwielbiała Camill. Wlała gotową już
masę do formy i zaczęła po sobie sprzątać. Dopiero teraz dostrzegła krew na
swojej prawej dłoni. Po chwili spostrzegła, że wydobywa się spod rękawa,
chwyciła papierowe ręczniki i powierzchownie wytarła. Odgięła go lekko i
zdumiona nie widziała żadnej rany. Wyrzuciła ręczniczki do śmietnika. Wróciła
do gofrów zdekoncentrowana. Po chwili były gotowe. Wzięła dwa, polała syropem
klonowym i wgryzła się w pierwszego z brzegu.
-Wreszcie
jesz. – Powiedziała Rosalie z powagą, opierając się o framugę drzwi, na co ta
tylko kiwnęła twierdząco głową. – Dobrze, że do nas wracasz. – Ivy ignorując to
stwierdzenie powiedziała.
- Przepraszam, że nie zadzwoniłam,
ale zostawiłam telefon w samochodzie
- Wiem, usłyszałam wibracje jak
jechałam. – Podeszła do Ivy, przyciągnęła ją mocno do siebie i pocałowała w
czoło.
- Dość tych czułości. Idę do siebie.
Dobranoc.
-
Dobranoc skarbie.
Ivy wzięła gofry i ruszyła schodami
do góry. Przeszła korytarzem na wprost i skręciła do swojego pokoju. Połknęła
gofra niemal w całości, a następnie postanowiła wziąć gorący prysznic. Wyjęła z
szafy bieliznę i ubrania w których zazwyczaj poruszała się w domu, szare
wynoszone dresy i czarną koszulkę na długim rękawie. Weszła do łazienki i
zaczęła się rozbierać, najpierw zdjęła marynarkę, dlaczego jest cała wilgotna? – zastanawiała się, zaraz
po niej sukienkę, już wiedziała, że to nie był deszcz, spryskiwać czy podobne
ustrojstwo. Cała się kleiła od krwi. Jej własnej. Podbiegła do lustra, krew
sączyła się z czterech paskudnych, długich śladów, jakby Freddy Krueger pociął
ją swoimi nożykami. Ale to nie on to zrobił. Dziewczyna nie zdołała zauważyć
ani sprawcy, ani przyjrzeć się kobiecie stojącej nieopodal. Była zagubiona.
Wskoczyła pod prysznic i puściła letnią wodę. Zaczęła zmywać z siebie obfite
ślady czerwonej cieczy. Zetknięcie ran z wodą wywołało nieprzyjemne pieczenie.
Woda w brodziku momentalnie przybrała inny, rdzawy odcień. Dziewczyna jednym
szarpnięciem zdjęła gumkę z włosów, na co te falując opadły na jej nagie ciało.
Odkręciła mocniej ciepłą wodę i osuwając się po ścianie usiadła. Przyjemnie
parząca woda uderzała o jej nogi. Ivy zaczęła cicho łkać, i wyszła dopiero w
momencie, w którym woda stała się lodowata. Owinęła się długim białym
ręcznikiem i wyciągnęła z apteczki bandaż i gazę. Przez krótką chwilę zajęła
się swoją ręką. Ubrała się we wcześniej przygotowane ubrania i weszła do
pokoju.
Była wściekła, nie wiedziała na co
lub na kogo. Wrzuciła ubrania lepkie od krwi do kosza na pranie. „A dlaczego
one nie są pocięte?” – zastanawiała się na głos, cedząc każde słowo. Patrzyła z
pogardą na wszystko co ją otaczało. Następnie zmiękła delikatnie, podczołgała
się do łóżka i uklękła przed nim, nieco z lewej strony. Chwyciła pudełeczko,
które następnie położyła na parapet. Odszukała też dwa koce i latarkę.
Otworzyła szeroko okno i wyszła przez nie na dach. Z nieco bardziej spadzistego
miejsca skręciła dwa razy w lewo. Była tam bardziej wygładzona powierzchnia.
Rozłożyła w tym, dość wąskim miejscu, jeden koc a drugim się otuliła. Obejrzała
zawartość skrzynki bardzo dokładnie, a ból w jej sercu nie miał zamiaru
ustąpić. Jej niewidzialna, można by rzec wyimaginowana, rana się pogłębiała.
Rosalie była szczególnie niespokojna.
Oddychała z uporem maniaka. Serce niemal wyskoczyło z jej klatki piersiowej.
Gnała jak najprędzej do swojego pokoju. Trzasnęła drzwiami. Upadła na podłogę.
Spazmatycznie się wijąc i płacząc szukała wytchnienia. Rozległy pisk,
przypominający głośny jęk wydobył się z jej gardła. Krople potu nagromadzały
się jedna po drugiej. Drapała uparcie lewą dłoń, chwilę później drapała
rozmazując na niej wyłącznie krew. Wiedziała. Nie chciała tego. Nie może nic
zrobić.
Ivy spostrzegła, że zaczyna świtać.
Zerwała się z miejsca i powróciła do swojego pokoju trzymając w ręku koce i
skrzyneczkę. Wchodząc przez okno zahaczyła nogą o parapet i uderzyła o podłogę.
Zajęczała i puściła szkatułkę. Poczuła ból prawego przedramienia. Ostry,
piekący ból. Coś jej się wbiło którąś z „ran”. Usiadła lekko oszołomiona.
Przejechała po przedramieniu dłonią lewej ręki. Chwyciła to co w niej tkwiło.
Zaklęła pod nosem i pociągnęła. Potwornie ją to zabolało ale postanowiła skupić
uwagę na tym czym jest owy ostry przedmiot. Kluczyk od szkatułki. Kluczyk. Z
wisiorkiem. Kluczyk? Przecież swój miała na szyi. Upewniła się łapiąc go
pomiędzy palce. A to, oznaczałoby... Nie! To nie możliwe. Przecież sama go
zakładała Camill… A jednak…
Rozległy się kroki. Ivy rzuciła się
panicznie w stronę łóżka. Okryła się niechlujnie kołdrą odwracając się plecami
do drzwi. Charakterystyczne skrzypnięcie drzwi i cichutkie stąpanie stóp.
Dziewczyna zacisnęła powieki, udając, że śpi. Rosalie wiedziała, że Ivy udaje
sen, odpuściła sobie jednak komentarz. Dziewczyna poczuła dziwny chłód.
Oddychała równomiernie. – przynajmniej się starała. Poczuła jak matka lekko
przeczesuje dłonią jej włosy. „Dzięki Bogu, że już jesteś.”- Wyszeptała jej do
ucha. Ivy domyśliła się, iż matka musiała do niej zajrzeć, gdy ta była na
dachu. Ale dlaczego? Blondyna nadal miała zamknięte oczy, czuła na sobie wzrok
Rosalie. Po chwili ta westchnęła cicho i wyszła z pokoju. Ivy wolała unikać z
nią takich rozmów. Coś mimo wszystko nie pasowało do układanki. Przeciągnęła
się na łóżku i odwróciła w stronę drzwi. Na etażerce obok łóżka dostrzegła swój
telefon. – po to przyszła. Żeby go oddać.
Poczuła się winna, że myślała w taki
sposób o matce. Chyba za bardzo przejęła się, tym, że nie powinna teraz ufać
nikomu. Ale przecież nie mogło to dotyczyć jej matki. Nie mogło! Wyjęła spod
poduszki wisiorek Camill, który tam pospiesznie schowała gdy usłyszała kroki.
Obróciła go w palcach. I co teraz? To był ciężki tydzień.
Idzie swobodnym krokiem. Rozgląda
się. Stoi tam gdzie mieli się spotkać. Czeka. Ile może czekać? Ciemna, wysoka i
potężna wierzba płacząca wydaje się być tego poranka szczególnie smutna, chora.
Uśmiech pojawia się na twarzy na samą myśl. Yhymm… Dostrzega go. Idzie
rozluźniony, uśmiechając się nonszalancko. Nie spieszy się. Widoczna złość okala
osobę stojącą w cieniu drzewa. Powinien biec i błagać o wybaczenie.
- Nie spieszyło ci się.
- Znam się na swojej pracy, więc nie
mów mi jak mam ją wykonywać.
Patrzy mu w oczy, uśmiecha się
delikatnie. Prawie sympatycznie. Nagle mężczyzna upada na kolana i zaczyna
krzyczeć. Uderza plecami o podłoże. Od łokcia do dłoni, od wewnętrznych stron
rąk, jak niewidzialnym pazurem powstają dwie długie i głębokie rany. Zaczynają
krwawić. Mężczyzna milknie, spazmatycznie próbuje złapać oddech. Powstają
zasinienia na szyi.
- Ja stawiam warunki, a ty je
wykonujesz.
Mężczyzna oddycha z ulgą. Wszystko
co go dręczyło, uciekło. Wstaje powoli, jego rany jakby zaczęły się goić w
przyspieszony sposób. Stoi na równych nogach. Patrzy na osobę w cieniu z
pogardą, splunął bezczelnie odchodząc. Nic nie odpowiada. Zaciska dłonie w
pięści i pruje przed siebie.
_________________________
Dziękuje kochani za 500 wyświetleń !